Temat: Znowu. Wersja 3.0 .____. Pon Gru 30, 2013 2:51 am
Uwaga, nieznajomy! Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć, nim zabrniesz za daleko i szczerze tego pożałujesz... Nachyl się, nikt inny nie może tego usłyszeć! To informacja ściśle tajna, która może ci pomóc w dalszych etapach twojego życia. Otóż... chodzi o to, że gdy już rozwiniesz spoiler i zaspokoisz swoją grzeszną ciekawość to z łaski swojej później zwiń je z powrotem, gdyż tekst skacze poza linię, wchodzi mi na podpis i ogólnie wygląda jakoś niespecjalnie zacnie. Dziękuję.
Spoiler:
KARTA W SKRÓCIE: ♦ Godność: w rzeczywistości nazywa się Jonathan Charles Wo`olfe. W praktyce pierwsze co nawinie mu się na myśl; w chwili obecnej najczęściej podszywa się pod młodszego inspektora wydziału detektywistycznego Syona Wendeya. ♦ Pseudonimy oraz godności, pod którymi może być kojarzony: ze względu na charakterystyczne zwierzęce atrybuty zwany wilkiem, wilczurem. Dodatkowo wszelakie skróty od imion; Jace, J.C., Charlie (tego nie znosi). W Desperacji znany jako Growlithe. ♦ Płeć: mężczyzna. ♦ Wiek: dokładnie 1013 lat. Wizualnie kręci się między 18 a 20. ♦ Orientacja: biseksualny. ♦ Zawód: łobuz, złodziej, przywódca DOGS, zaopatrzeniowiec, czasem pomoże w barze u Boba, robiąc nie tyle za barmana, co za pyskatą ozdobę. ♦ Miejsce zamieszkania: Desperacja, tereny organizacji DOGS. ♦ Organizacja: DOGS. ♦ Ranga: level E. ♦ Ranga w organizacji: wilczur. ♦ Rasa: wymordowany. ♦ Moce i/lub artefakty: biokineza (zamiana w wilka), władza nad „cieniami”, wampiryzm. ♦ Umiejętności: zwiększona tężyzna (podniesiona sprawność fizyczna; zręczność, szybkość, siła etc.), wyostrzone zmysły, zwiększona czujność, umiejętność posługiwania się bronią palną, artysta, szpiegostwo (działanie „w ukryciu”). ♦ Słabości: beznadziejny kucharz; wstręt do dzieci (zaawansowane stadium) oraz słodyczy; wyczulone zmysły; nienawiść do Władzy (zaawansowane stadium); syndrom wiernego psa (jego przywiązanie i lojalność przekraczają momentami poziom dobrego smaku); nie widzi na lewe oko; słabość do zwierząt; nie znosi tłumów; magnes na wrogów, tarapaty i brzydkie kobiety; (chorobliwie) zazdrosny o Misao. ♦ Aparycja: brzydki; masa blizn, poparzeń, zadrapań rozsianych na całym ciele (szczególnie wyróżniające się: blizna przebiegająca przez krtań, cztery szramy na lewym policzku); białe, przydługie włosy, o wiecznym rozczochraniu; grzywka opadająca na oczy, mocno postrzępiona; pojedyncze, czarne pasemko po lewej stronie; heterochromia (lewe oko żółte; prawe oko niebieskie); intensywna barwa tęczówek; wydłużone kły; 182 cm. wzrostu; lekki zarys mięśni (szczególnie na ramionach); wilcze uszy i długi ogon; na lato wychodzą mu piegi. ♦ Charakter: zachowuje się jak szczuty kundel. ♦ Dodatkowe: kochał oceany, morza i wielkie wody; posiada dziesięć olbrzymich psów; oburęczny; choruje na osobowość chwiejną emocjonalnie typu borderline; posiada anioła stróża; prowadzi janosikowy tryb życia; został genetycznie ukształtowany jako magnez na tarapaty; aktualnie jeszcze nikt nie zorientował się o tym, że potrafi z premedytacją tak mocno się pokaleczyć; philophobia; kuzynostwo - Arthur i Aya; nienaturalnie wysoka temperatura ciała.
Spoiler:
Opis mocy: * Biokineza (rasowe) - przemiana w wyrośniętego wilka o czarno-szarej sierści. Ogon, zdecydowanie zbyt długi jak na normalnego przedstawiciela tego gatunku, to jeden z jego znaków rozpoznawczych. Sierść skundlonego wilka jest wyjątkowo miękka w dotyku, prześlizguje się między palcami, łaskocząc i wręcz zmuszając, by dłoń raz jeszcze pogłaskała to rosłe cielsko, które mimo swoich rozmiarów, wydaje się bardziej wychudłe niż masywne. Spiczaste uszy, co jakiś czas klapną, jakby podzielały nastrój właściciela i zdegustowane brakiem inteligencji wobec znaczącej części społeczeństwa, zwyczajnie pragnęły zamknięcia się na idiotyczne odzywki. Jedyne co pozostaje nietknięte przez formę bestii to oczy, które pozostają rozumne. Defekty: sama transformacja trwa ledwie sekundę czy mniej, ale to wystarczy, by ciało przeszyła błyskawica nieprzyjemnego bólu. Zamiana w wilka przypomina wciskanie się w za małą skorupę, przy jednoczesnym wyłamywaniu i przestawianiu stawów kończyn. Ponadto zbyt długie przebywanie w tej postaci prowadzi do odwracalnych zaburzeń psychicznych - postać dziczeje.
* Władza nad „cieniami” (artefakt) - możliwość dowolnego manipulowania stworzeniami, które wykreował z czarnej, namacalnej substancji, łudząco przypominającej cień czy mrok. Kreatury posiadają własną inteligencję, porozumiewają się z właścicielem artefaktu telepatycznie. Stąd liczne podejrzenia Jace'a o schizofrenię. Osobiście często nazywa ich Zdrowymi Rozsądkami, ale... licho ich wie właściwie. Artefakt ma formę bransoletki, umiejscowionej na lewym nadgarstku chłopaka. Nie da się jej rozerwać, a najłatwiejszym sposobem, aby pozbawić postaci mocy to odcięcie ręki. Defekty: burdel w głowie jakich mało. Nadużywanie mocy powoduje piorunujący ból, zaczynający się w lewym nadgarstku.
* Wampiryzm (moc) - wraz z chwilą, w której ciało Jonathana zostało zdominowane przez Wirus, organizm przestał produkować wystarczającą ilość krwinek, co skutkowało późniejszym efektom ubocznym. Z tego powodu Growlithe co jakiś czas - niczym słynny na cały świat Dracula - rzuca się na Bogu ducha winne dziewice i wgryzając się w ich ciała wysysa każdą kropelkę krwi. Cały proces przyspiesza regenerację ciała - zasklepiają się rany, zrasta się naskórek. Moc nie umożliwia pozbycia się blizn! Wyjątek od reguły jest tylko wtedy, gdy rana jest naprawdę świeża. Defekty: zbyt długa „abstynencja” skutkuje późniejszym problemom zdrowotnym: organizm nie posiadający krwinek, posiada zaburzony transport tlenu, co powoduje - najprościej rzecz ujmując - duszenie się.
The fuckin' wolf
Wings are a symbol of freedom for those who have none.
Dzień 1.
Znużony. Byłem bardzo znużony. Codziennie to samo, rutyna niemalże wbijała się w moje szanowne cztery litery, usadzone na równie szanownym fotelu. Codziennie rano wstawałem, chwytałem za nieskazitelnie białą koszulę, zakładałem spodnie, jadłem śniadanie, wychodziłem do pracy. Tutaj znów to samo. Te same twarze, te same fałszywe gesty, uśmiechy bez pokrycia, słowa uznania, które nigdy nie powinny opuścić spękanych ust. Doktor. Doktor. Doktor. To tak miło brzmiało. „Panie Doktorze, czy mógłby pan?” — pytano mnie co chwila, a ja tylko uśmiechałem się, dyktowałem wszystko co trzeba, czasem coś podpisałem i szedłem dalej wąskim, białym korytarzem. Co dzień czułem ten sam zapach środków czystości, te same zapachy starych bywalców szpitala. Tak. „Doktor” brzmiało bardzo ładnie... dobre siedem... może już osiem lat temu, gdy jako dzieciak biegałem z kolegami po ruinach starej fabryki. Niejednokrotnie któryś się przeciął, inny zadrapał, dziewczyny chwytały mnie za ramię i piszczały, że boli je zwichnięta kostka. A ja byłem dumny, że potrafiłem temu zaradzić, bo pokładali we mnie nadzieje i ja je spełniałem. Mój ojciec był lekarzem, ja jestem lekarzem. Lekarze są lekarzami. Wszystko brzmi w porządku. Sęk w tym, że w pewnym momencie taka fucha zaczęła mi ciążyć, zapragnąłem czegoś pikantniejszego (blond piękność, siostra Dolores, już mi się znudziła). Los w końcu się do mnie uśmiechnął, a ja odpowiedziałem mu tym samym, chwytając za kościstą rękę. „Będziesz miał swoją pikantność”, pomyślałem sobie z dumą, gdy przyjmowałem propozycje pracy w najbardziej cenionym ośrodku leczniczym jaki znajdował się na terenach Miasta-3. Później ewoluowałem w... naukowca. Nie byłem tego pewien, ale słysząc o stawkach, zgodziłem się natychmiast. Głupi byłem, ale kasa podcięła mi nogi. Nie myślałem, bo nie musiałem myśleć. Była tylko jedna zasada: ani mru mru. Nic prostszego. Zresztą... czy ja coś powiedziałem? Nie. A jednak i tutaj odczuwałem znużenie. Cóż, pewnie nie powinienem mówić o tym głośno, wszak Świat-3 to tylko chwiejąca się konstrukcja wielkiego gówna, ale... no, właśnie. Tak naprawdę S.SPEC niewiele może, władza wyślizguje im się z rąk. Nie poradziliby sobie, bo i już wtedy nie byli w stanie wiązać końca z końcem. Od tego mieli jednak nas. „Znajdźcie rozwiązanie na tę zarazę!” Wrzasnął mi kiedyś w twarz jeden gościu. Przez pierwsze trzy sekundy nie wiedziałem, czy skupić się na jego spojrzeniu czy ślinie, która niczym woda ze zraszacza leciała w moim kierunku. Skrzywiłem się, pokiwałem głową, bo pyskowanie źle się kończyło, gdy rozmawiałem z sepleniącym „szefem”, a później wziąłem się do roboty. I wtedy przestałem być znużony. Trafił mi się wyjątkowo dziwny przypadek. Chodzi o to, że zwykle po wejściu do pomieszczenia, w którym — EKHEM EKHEM! — byli pacjenci, chwilę później dosłownie z niego wylatywałem. Jeżeli ktoś kiedykolwiek myślał, że fucha naukowca, to łatwa sprawa, to gówno wie. Najpierw trzeba do tego pacjenta jakoś podejść, uśmiechnąć się (standard), zapytać o zdrówko, sprawdzić stan psychiki (główny standard) i takie inne rzeczy, których nienawidziłem, ale czasami pomagały mi w nawiązaniu kontaktu z pacjentami, którzy uznawali mnie za obiad. A on? Nacisnąłem klamkę, uchyliłem żelazne drzwi. Jak zawsze oślepiła mnie biel ścian. Zasyczałem, zmrużyłem oczy i wszedłem głębiej, przygotowując się na ewentualne odparcie ataku. Nic. Kolejne parę kroków w głąb... nadal nic. Westchnąłem. Byłem pewien, że ktoś się pomylił, dali mi zły pokój, namiary nie te, piętro pomyliłem, ale... wtedy go zauważyłem. Siedział tam. Za drzwiami. Ot, w kącie. Na ziemi. Po prostu. Siedział, oparty o ścianę. Jego długie ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, jedna z dłoni spoczęła na chudym brzuchu, unoszącym się delikatnie w górę... w dół... w górę... znów w dół... Światło przestało mnie tak razić. Nagie nogi były jasnej karnacji. Jedna wyciągnięta przed siebie, druga zgięta w kolanie, oparta o tą samą ścianę, o którą opierała się również głowa. I to ona wydawała mi się najciekawsza (co tu kryć). Nie widziałem twarzy. Cóż, nie mogłem jej po prostu ujrzeć. Gęste, rozczochrane włosy buntowniczo opadały na czoło i przysłaniały oczy... ba, połowę nosa i znaczną większość policzków również! Każdy kosmyk był innej długości, poszarpane kudły walały się w prawo i w lewo. Bez ładu, składu, bez kierunku i bez sensu. Niżej znajdowały się usta. Zza łagodnie rozchylonych warg czyhały na mnie przydługie kły, ostre jak wystawa noży. Nie bałem się. Spał. Po prostu. No, nic prostszego, cholera. Spał sobie. Ja tu wszedłem, niemalże z buta, a on śpi. Zero reakcji. Westchnąłem ciężko, podnosząc rękę, w której trzymałem plik kartek w cienkiej teczce. Otworzyłem ją. Pierwsza karta nie wywarła na mnie większego wrażenia. Jakieś cyferki, parę liczb. Numer obiektu. Nic nadzwyczajnego. Dalej było już jednak coraz ciekawiej. Przerzuciłem kartkę, spojrzałem w pole, w którym powinno widnieć nazwisko. Zamiast tego duży zawijas układał się w pytajnik. Gdy przesunąłem spojrzeniem niżej — to samo. Imię, schorzenia, choroby przewlekłe, fobie, umiejętności, stan psychiczny i fizyczny. Wszystko oznakowane takim samym wywijasem, który po pewnym czasie zaczął mnie bardziej irytować, niż zastanawiać. Jedyne co było uzupełnione to fakty, które nawet idiota by stwierdził. Ot, mężczyzna, według rubryki mierzył 182 centymetrów, a waga wahała się w od 65 do 70 kilogramów, czyli szczupły. Nie to jednak było dla mnie istotne. Nie spodziewałem się, że są sprawy, które wyrwą mnie siłą z rutyny, pozwalając na choć chwilowe pochłonięcie przez pracę. Od wielu lat nic takiego nie miało miejsca. Cóż, od kiedy umarła moja ukochana, trochę się podłamałem i z wesołego chłopaczyny, przemieniłem się w marudę, jakiego świat nie widział. I pierwszy raz od wielu lat ten maruda miał na twarzy wyraz zastanowienia. Do trzeciej kartki, z napisem „obserwacje”, spinaczem doczepiono zdjęcie eksperymentu. „1015141198114 2115151265 nie zwraca uwagi na doktora S.G.Hethligha” — widniało po lewej stronie zdjęcia. Zdjęcia, które w pewien sposób wzbudzało również mój niepokój... cóż. Z małego, prostokątnego obrazeczka patrzył na mnie... to nie był człowiek. Oczywiście, że nie. Pracowałem z samymi wymordowanymi, ale doprawdy, większość z nich nie posiadała takiego wyrazu twarzy, jaki miałem przed sobą. Widziałem delikatnie uniesione w uśmiechu usta, jasną (ale nie bladą) cerę, roztrzepane białe włosy (to już wiedziałem) i... wreszcie ujrzałem oczy. Oczy były dziwne. Spoglądały na mnie z pogardą, wrogością, z jakimś tajemniczym dzikim blaskiem. Ich powaga i bystrość mnie trochę dobijały. Poza tym dobijała mnie jeszcze nieznośna myśl, że te oczy nie należą do człowieka. Widziałem heterochromię u tak wielu... u zbyt wielu, chciałoby się rzec, a jednak tu było coś, czego jeszcze nie spotkałem. Lewe oko, o barwie bezchmurnego, letniego nieba o intensywnym kolorze. Piękne, hipnotyczne, niebezpieczne. Jak ocean, do którego włoży się rękę i... nagle wypadnie się z łódki. Głębokość wody zabija, gdy nie potrafi się pływać. Ja nie potrafiłem. Nieznośne spojrzenie. Drugie oko, wyglądało jakby żywcem wepchnięto je pacjentowi w oczodół, bo tak różnych źrenic nie dane mi było jeszcze ujrzeć. Pośrodku oceanu płynnego złota, znajdowała się mała, czarna wysepka. Źrenica tak niewielka, tak podatna na światło, na najmniejszy ruch tła. To było takie... Wrzasnąłem. Nagle, niespodziewanie. Czułem jak serce podchodzi mi do gardła, jak obija się od jego ścianek jak wściekła mucha, uderzająca o szybę. Szelest upadających kartek, które rozsypały się paletą po białej podłodze. Mój wystraszony wzrok padł na chłopaka. Trzymał mnie za dłoń. Jego uścisk był silny i brutalny. Nasze spojrzenia się skrzyżowały. Nie pamiętam zbyt wiele. Jedynie błysk jego kłów, warkot wilka i... te cholerne oczy. Utonąłem.
Dzień 14.
Wreszcie mogłem wrócić do pracy, choć wyglądałem jakby – cytuję – „napadło mnie dzikie zwierzę”. Nie będę uparty, przyznam, że to trafne określenie dla tego, co się stało. Po tym jak zacząłem krzyczeć i wierzgać, a on przygwoździł mnie do ziemi, byłem pewien jednego – właśnie umierałem. Widziałem jego wściekłe spojrzenie, czułem paznokcie wbijające się w moje ramiona i niżej, tuż pod żebrami, jego kolano przygwożdżające nogę tuż nad moim kolanem. Nie tego się jednak bałem, choć z pewnością odczułem wtedy pewien dyskomfort. Przerażało mnie własne znużenie. Byłem gotów umrzeć i nawet się tym nie przejąć. Moja okrąglutka kochanka nawet by tego nie zauważyła, a bezpański kundel, od paru tygodni kręcący się blisko mojego domu, straciłby co prawda źródło pożywienia, ale też dręczyciela. Gdyby nie Dolores, która uznała, że przyniesie mi w tym momencie jakieś nowe pliki, pewnie rzeczywiście wykrwawiłbym się na śnieżnej podłodze. Być może zostałbym pożarty przez tę bestię. Teraz patrzę na dłoń, owiniętą bandażem. Wczoraj dopadło mnie dziwne przygnębienie, gdy przyglądałem się ręce o trzech palcach. Odruchem naturalnym próbowałem się bronić, przed mocnymi szczękami napastnika i tak za to zapłaciłem. Gdy dziś go odwiedziłem, znów siedział za drzwiami. Wpatrywał się w eter z beznamiętnym wyrazem twarzy. Jego szczupła sylwetka przykryta była białym kaftanem, więc nie musiałem się obawiać, że incydent zostanie powtórzony. To był czas na pytania. Zacząłem od standardowego „witaj”, a reszta potoczyła się sama. Siedziałem u niego siedem godzin. Siedem... bitych... godzin. Nie pisnął choćby słówkiem.
Dzień 32.
Te parę dni wydawały ciągnąć się jak... coś naprawdę ciągliwego. Przychodziłem do niego codziennie, uśmiechałem się, zadawałem pytania i mówiłem o sobie, aby dodać mu otuchy. To idiotyczne podejście, ale taka moja praca. Wielu pewnie myśli, że każdy naukowiec od razu zarzyna swojego pacjenta i kładzie go na stół operacyjny, aby podłubać w wątrobie. Należałem do szczupłego grona specjalistów, którzy preferowali trochę inne środki na zbadanie wymordowanych. Moi koledzy po fachu, owszem, kroili, choćby mięso im się jeszcze pod ostrzem ruszało... i kiedy starali się zatrzymać wrzask ofiary, ja przechadzałem się spokojnie holem w sektorze Betha. Pracowałem w zachodnim skrzydle ośrodka, który porównałbym do więzienia i psychiatryka. Tak, to zdecydowanie dobre porównanie. Codziennie spotykałem się z więźniami, w białych jak kreda pomieszczeniach. Nazywaliśmy ich ofiarami, pacjentami, eksperymentami, czasami nawet podopiecznymi. Było ich mnóstwo, a mnie trafił się akurat ten przypadek... - Nazywam się Garet – powiedziałem do niego pewnego razu, unosząc kąciki ust w wymownym, subtelnym uśmiechu. Nawet na mnie nie spojrzał, więc nic dziwnego, że prędzej czy później brew drgnęła mi ze zdenerwowania. Siedział pod tą cholerną ścianą i nic nie robił. Denerwujący typ.
Dzień 45.
Dwa dni temu przywlokłem mu do pokoju małe biurko, krzesło, stertę białych kartek i kazałem zdjąć strój, krępujący jego ruchy. Nie chciałem, by straż została, ale oczywiście się uparli, że mógłby mnie zaatakować drugi raz i woleli wegetować razem ze mną. Staliśmy tak jak idioci przez dłużącą się godzinę. Ostatecznie wyszliśmy.
Dzień 46.
Nudziłem się niesamowicie tego dnia. Dolores próbowała zająć mnie rozmową, ale nie miałem na to najmniejszej ochoty. W domu kochanka zrobiła mi aferę, kumpel wylał kawę na ważne papiery i cudem ocalały pliki dotyczące ewentualnemu antidotum na wirusa X. Najgorsze, że zebrało mi się na wspomnienia. Naprawdę spory szmat czasu temu (skrywam pewną tajemnicę, która – mam nadzieję – nie wyjdzie na jaw) uznałem, że problemy to tchórze. Skurwiele, atakują tylko w grupach. Tego pamiętnego dnia straciłem dosłownie wszystko. Straciłem pracę, wywalili mnie z domu, dziewczyna ze mną zerwała zarzucając zdradę, potrącili mi psa, świnka morska mi zdechła (w zasadzie i tak jej nie lubiłem), mój najlepszy kumpel złamał obietnicę. Razem dorastaliśmy, razem odkrywaliśmy świat, uczyliśmy się, graliśmy w kosza, przeżywaliśmy najdrobniejsze smutki i śmialiśmy się, siedząc na gałęzi pochylonej nad jeziorem. Jedyne co od niego dostałem – w dodatku pocztą – to głupi liścik. Do teraz nie wyrzuciłem tego głupiego liściku, żeby było zabawniej. Oczywiście, otworzyłem go wieki temu. Zamiast schludnego pisma mojego przyjaciela, ujrzałem jednak tylko stertę nic nie mówiących mi liczb.